Przed pierwszym śniegiem pogoda lubi dać w kość, a pracy nie ubywa. Są jednak takie tygodnie, kiedy monter znaków musi walczyć z deszczem i zimnem, a i tak się uśmiecha. W głowie odlicza dni do pewnego, corocznego wyjazdu.
Nie mówią nam, gdzie pojedziemy. Budują napięcie do ostatniego dnia. Ale tym razem w biurze padło: „paintball” i jakoś tak przypadkiem trafiło do moich uszu. Pytam syna w domu: „co to jest?”. „Jesteś jak Rambo, biegasz po lesie, strzelasz do ziomków” – streścił. No to ja zaraz po czarną pastę do butów i opaskę al a Stallone do piwnicy. Staję w drzwiach, napinam muskuły, wołam żonę, bo na coroczny wyjazd integracyjny jedziemy wszyscy rodzinnie: kierownicy, szefowa, monterzy, handlowcy. Chcę już wołać „this is Sparta!”, a ta w śmiech! Ja gotowy na wojnę, a ona, że się wygłupiam. No dobra, ale to ja wiem, co to męska rzecz i duma, więc zagryzłem wargi i do samochodu.
Dziwne, jak krew przyspiesza w żyłach, kiedy człowiek dostaje karabin. Ten spust korci, prawie krzyczy „ładuj!”. W lesie w Istebnej każdy dostał broń na kulki, uniformy, maski i zestaw kul. Jak wybiła godzina zero, zaparowały mi z emocji gogle. Ale to musiał być mój dzień – precyzję z malowania znaków przenoszę na strzelanie i chwała w kieszeni. Pierwsze 30 sekund i trafiam Tomka! Zaraz skaczę za drzewo, uchodzę przed kulami jak w Matrixie, odwracam się, spust posłusznie reaguje kilka razy i Darek ma kolorowe kolano. Z każdą minutą zwycięstwo czuję coraz silniej. Kolejne trafienie i kolejne, w labiryncie nie ma już nikogo z monterów. „Za cicho, jest za cicho” – myślę i już mam chować się pod liście, a tu ukłucie pod łopatką: „co u licha?!”. Odwracam głowę, a tam Kryśka zdmuchuje dymek z lufy i się śmieje. Ale nie zwracam uwagi na komentarze „jaki to kiepski ze mnie Rambo”, bo trzy metry dale leży trafiony kierownik. Cała, dosłownie cała maska w farbie. „Tego też sprzątnęłam” – ciągnie Krycha, bo widzi, gdzie patrzę. A ja czuję, jak zimny pot płynie mi po plecach. „Zwolnią mnie, nie ma opcji, zwolnią!”
Nie zwolnili. Ale dumę odzyskałem dopiero wieczorem. Kierownik ochrzcił Krysię nową Larą Croft, bo jako jedyna ograła całą ekipę, zrobiła to z uśmiechem i nie oszczędziła nawet męża. Przy kolacji i tańcach błyszczała jak gwiazda, ciągle te gratulacje i szacunek. Jak górale zagrali „hej bystro woda…”, a nóżki poszły w ruch, wybaczyłem, że mnie rozstrzelała. Następnym razem sobie odbiję. Bo przecież już odliczam dni. Tylko gdzie tym razem?